Kwiecień jest miesiącem, w którym zazwyczaj COŚ znaczącego ma miejsce w moim życiu. Coś, co zdaje się wstrząsnąć moim dotychczasowym ładem, porządkiem i harmonią codziennego życia. Tegoroczny kwiecień to magiczne 10 miesięcy. Miesięcy, które są ciągiem oczekiwania na zmiany.
Tegoroczny kwiecień owocował w utarty schemat uczęszczania na uczelnię i co prawda, większego zaangażowania w to, co się na niej dzieje. Owocował pracą, która daje mi satysfakcję i pozwala robić to, co lubię najbardziej. Owocował w kilka służbowych wyjazdów...
Właśnie wracam z jednej z takich podróży. Zmęczona- bardziej myślami odbijającymi się echem w mojej pełnej chaosu głowie niż odpowiedzialnością i obowiązkami które do mnie należały.
Po burzy zazwyczaj przychodzi słońce, piękna pogoda bądź tęcza... Tą ostatnią mam okazję podziwiać z okna pociągu. Nawet podwójną. Dzieła przyrody i natury zawsze mnie rozczulają. Tym razem podejrzewam, że tylko mnie, patrząc na moich sąsiadów w przedziale którzy są pochłonięci przeglądaniem internetu, czytaniem bądź zwykła zabawą telefonem... Mam ochotę krzyczeć :" patrzcie, jak pięknie! tak rzadko się to zdarza"... Nikt jednak zdaje się nie słuchać mojego wewnętrznego głosu.
W samotności wpatruję się w rzadko spotykane podniebne zjawisko. Rozświetla pozostałe resztki dzisiejszego dnia. Ja wciąż tkwię w cieniu nie mając odwagi wyjrzeć na słońce.
Kwiecień jest miesiącem w którym nie dzieje się NIC znaczącego w moim życiu. Nic mną nie wstrząsa, nie pobudza i nie sprawia, że zatrzymam się, aby w całości się czemuś poświęcić. Tląca się iskra motywacji i inspiracji którą przywiozłam ze sobą ze stolicy jest zbyt daleko oddalona od wielkiego ogniska. Gwałtownie wzbijające się w niebo iskry zdają się z łatwością godzić z porażką i swobodnie opadać na spopielałą ziemię...